IX. Do Wiecznego Miasta

Pobożność Matki Franciszki była miłością działającą, nie mogła więc poprzestać na osiągnięciach z roku 1893, to wszystko, co czyniła, było maleńką kroplą w morzu gorących pragnień jej duszy, zatopionej w Bogu.

Osobiste życie wewnętrzne, Zgromadzenie, siostry, kłopoty, sprawy, utrudzenie i choroba, to były małe punkciki, po których zbliżała się do bezmiaru Bożej miłości, przysłaniającej jej swoim blaskiem wszystko. W Bogu utkwiła wzrok swojej duszy i zatknęła kotwicę swojego serca, ufnie szła naprzód, zapominając o tym, że tworzy wielkie dzieło. Wierzyła, że słabość ludzkich środków jest rękojmią mocy, "bo moc Boża okazuje się w słabości".

Po załatwieniu ostatnich spraw dotyczących Schronienia Ubogich Szwaczek i domów: w Petersburgu i Łodzi, po zaofiarowaniu Bogu siebie i swego dzieła za wolność i podwyższenie Świętej Matki Kościoła, zapragnęła uzyskać specjalne błogosławieństwo Stolicy Apostolskiej i na nim oprzeć dalszą pracę i trwałość swoich poczynań, które szły po linii dążeń Ojca świętego Leona XIII. Wydał on w tym czasie encyklikę Rerum novarum, omówił w niej palące zagadnienia społeczne, projektował reformy i zachęcał duchowieństwo i wiernych do zajęcia się ludem pracującym, aby go uchronić od zgubnych wpływów socjalizmu. Środkiem zaradczym miało być odrodzenie ideałów Biedaczyny z Asyżu i wprowadzenie ich w życie w nowej formie.

Opierając się na wypowiedziach Ojca świętego, o. Honorat organizował zgromadzenia ukryte, których członkowie, żyjąc w różnych środowiskach, swą modlitwą i dobrym przykładem mieli pociągać ludzi do Boga, bronić ich od szerzącego się zła i zgnilizny moralnej.

Matka Franciszka, realizując wskazania Ojca chrześcijaństwa, pełna była nadziei, ale to nowe zadanie nie było łatwe do wykonania; nie miała przecież opracowanych ostatecznie ustaw, które należało przedstawić w Rzymie, nie posiadała koniecznych funduszów na podróż, nie mogła liczyć na poparcie Stolicy Apostolskiej, bo nie znała nikogo z dostojników kościelnych. Wiedziała również o tym, że Stolica Święta z wielką rezerwą odnosiła się w tym czasie do zgromadzeń ukrytych, które były nową formą życia zakonnego w Kościele i musiały jeszcze przejść próbę czasu, znała także trudności związane z uzyskaniem paszportu. Niewiele się jednak liczyła z tymi trudnościami, bo wiedziała, że Jezus jest Panem rzeczy niemożliwych, a przecież na Nim opierała słabość swoją.

Pod koniec roku 1893 zwróciła się do o. Honorata, przedstawiając mu swoje pragnienie uzyskania błogosławieństwa Ojca świętego, a otrzymawszy jego pozwolenie, przystąpiła z całą energią do pracy.

Siostrze Honoracie Ludwice Kolasińskiej poleciła przygotowanie koniecznych dokumentów, a całemu Zgromadzeniu gorącą modlitwę, połączoną z umartwieniem i pokutą w tej intencji. Sama, trwając przy Chrystusie, poprawiała i opracowywała ustawy pod kierunkiem o. Honorata.

Wyjątek z listu pisanego w tym czasie do niego jest zarysem ustaw, jakie miała zamiar zabrać ze sobą do Rzymu.

"W formie listu chcę podać do przejrzenia zmiany zaszłe w Zgromadzeniu i moje plany. Pierwszy cel tak brzmi: Uświątobliwienie dusz z jakiegokolwiek stanu do niego wstępujących, przez naśladowanie życia ukrytego i pracowitego Jezusa i Maryi. Obecnie przybyły dwa owe cele, a mianowicie: cześć wynagradzająca w ogóle, a szczególnie cześć Oblicza ukrytego w Przenajświętszym Sakramencie; opieka i wychowanie biednych dzieci, sierot.

Trzeba te dwie rzeczy do Ustaw wsunąć. O czci wynagradzającej powiedział Ojciec bardzo stanowczo, że się nie będzie rachować jako nabożeństwo przydane, ale jako istotna część powołania. Ja bym chciała żeby to Oblicze ukryte w Przenajświętszym Sakramencie było centrum, koło którego wszystko się obraca i do którego wszystko zmierza. Mamy się uświęcać przez naśladowanie najprzód życia pracowitego Pana Jezusa, więc praca nasza powinna być wykonywana ze wszelką możliwą doskonałością, powinna być ideałem pracy chrześcijańskiej, w duchu wynagradzania Najświętszemu Obliczu zniewag w pracy pogańskiej, przełamującej dni świąteczne.

Po wtóre mamy się uświęcać przez naśladowanie życia ukrytego, a więc życia wewnętrznego, w duchu wynagrodzenia Najświętszemu Obliczu za to najwyższe odstąpienie od życia wewnętrznego, w jakim znajdują się bluźniercy.

Cześć wynagradzająca Oblicza w Najświętszym Sakramencie już bardzo podniosła ducha wśród nas, to też nie trzeba jej usuwać na drugi plan, tylko wyraźnie przedstawić i określić, że stanowi część główną i że całe życie nasze ma być nią przesiąknięte koniecznie, to jest potrzebnym, jako bardzo skuteczny bodziec do pracy i życia wewnętrznego.

Duch Zgromadzenia pewno trzeba będzie trochę inaczej określić: «duch cichości, ukrycia przed światem, życia wewnętrznego i błagalnej ofiary», chyba trzeba napisać, wynagradzającej ofiary. Pisząc o duchu Zgromadzenia bezwarunkowo potrzeba wyrazić, żeśmy przeniknięte duchem wynagrodzenia. Ostateczne zadanie chyba powinno tak brzmieć: wynagradzać Obliczu ukrytemu w Przenajświętszym Sakramencie za zniewagi, ratując świat zagrożony ze strony pracy pogańskiej.

W przewodniej myśli chcę, żeby była też wzmianka o Obliczu".

W tym krótkim urywku listu ujawnia Matka Franciszka Maria swoje życie wewnętrzne, gorącą miłość Pana Jezusa ukrytego w Najświętszym Sakramencie oraz pragnienie wynagradzenia za zniewagi wyrządzane Bogu.

Wynagrodzenie powoli stawało się treścią jej życia i przenikało w życie Zgromadzenia. Ojciec Honorat, doceniając jej wypowiedzi, w paragrafy ustaw składał te jej umiłowania i pragnienia. Stosunkowo w krótkim czasie ustawy zostały przygotowane i przepisane.

Drugą sprawą, którą chciała przedstawić w Rzymie, była prośba o pozwolenie na przechowywanie Najświętszego Sakramentu w kaplicy Zgromadzenia, ponieważ w Kurii Diecezjalnej w Warszawie obawiano się udzielić takiego pozwolenia ze względów politycznych.

Zamieszkanie Pana Jezusa pod postaciami sakramentalnymi w kaplicy Zgromadzenia było gorącym pragnieniem Matki i sióstr. Ono napełniało radością jej duszę, rozmiłowaną w tej przedziwnej tajemnicy i zachęcało do starania się o pozwolenie mimo trudności. Często w rozmowach z siostrami planowała urządzenie tej kapliczki i na samą myśl zrealizowania tego zamiaru twarz jej promieniała szczęściem i radością.

Dni mijały szybko, a w duszy Matki rosła nadzieja wielkiego jutra. Czas ją dziwnie naglił, cała więc oddawała się Bogu i bliźnim, choć nie przeczuwała, że tak prędko osiągnie ostateczny cel swoich dążeń, zmagań i usiłowań - Boga i spocznie w Nim na wieki.

W marcu 1894 roku, przed Wielkanocą, przybyła Matka Franciszka do Wilna, zwizytowała dom i pracownię w nim prowadzoną. Siostry przygotowały dla niej czarną, wizytową suknię, w której miała się udać na audiencję do Ojca świętego. Odwiedziła Stare Sioło, z radością dziecka opowiadała ojcu o pracy społecznej i o wyjeździe do Rzymu. Po krótkim odpoczynku wróciła do Warszawy na święta. W ostatnich dniach marca czyniła ostatnie przygotowania. Pani Stefania Łuczycka z Piotrkowa Trybunalskiego powiadomiła ją, że ofiaruje na wyjazd potrzebną kwotę pieniędzy i będzie jej towarzyszyć w podróży razem ze swoją siostrzenicą, Zofią Stawicką.

Pani Stefania była osobą bardzo życzliwą Matce i Zgromadzeniu, do którego pragnęła wstąpić, lecz rodzina stanowczo się temu sprzeciwiła, a po śmierci Matki Franciszki Marii zażądała zwrotu ofiarowanej sumy, którą w całości uiścił ojciec Maryli, pan Witkowski.

Matka przyjęła ochotnie i pieniądze i zaofiarowane towarzystwo, ponieważ żadna z sióstr nie mogła jej towarzyszyć w tej podróży ze względu na warunki materialne i brak osób do pracy w Zgromadzeniu.

Matka udała się w podróż, a siostry rozpoczęły błagalne modły, zgodnie z zaleceniem Okólnika, jaki im Matka przesłała w ostatnich dniach marca 1894 roku.

Wszystko zapowiadało się szczęśliwie i budziło nadzieję osiągnięcia upragnionego celu. Życie w domach Zgromadzenia płynęło jak zawsze w ciszy i skupieniu, na większą chwałę Boga w Eucharystii ukrytego, a Matka podążała z radością Franciszkową w sercu do grobu Apostołów, by tam w swej prostocie ducha, podobnie jak św. Franciszek, przedstawić ustawy Zgromadzenia i uzyskać potwierdzenie obranego sposobu życia.

Na kilka dni zatrzymała się w Piotrkowie Trybunalskim u pani Stefanii Łuczyckiej, serdecznie i gościnnie podejmowana. Tu odpoczęła nieco i razem ze Stefanią Łuczycką i Zofią Stawicką udała się w dalszą drogę.

Przejeżdżając przez Częstochowę, wstąpiła na Jasną Górę po błogosławieństwo do swej Niebieskiej Matki. Długo pozostawała u stóp Cudownego Obrazu, w serdecznej modlitwie otwierała przed Matką Łaski Bożej swoją duszę. W Jej ręce składała dzieło swojego życia i każdą siostrę z osobna.

Dobra Czarna Madonna zdawała pochylać się nad nią i przytulać do swego serca jej umęczoną głowę i pocieszać zatroskane serce tej młodej Matki Zgromadzenia.

Ucieszona widokiem Panienki Jasnogórskiej, uradowana wewnętrznie z nową siłą w duszy wyszła z kaplicy i udała się do domu sióstr, które z s. Teresą Herman-Iżycką, przełożoną domu w Częstochowie, nacieszyć się nie mogły z tej wizyty.

Z Częstochowy wyruszyła Matka przez Wiedeń aż do Wenecji, serdecznie żegnana przez siostry, pozostające na peronie z wielką nadzieją w sercu.

Pociąg ruszył, koła wagonów uderzały o szyny, a przed podróżnymi przesuwały się obrazy wiosek i miasteczek, ozdobione koronkami kwitnących drzew i wiosenną zielenią.

Matka siedziała zamyślona, w pamięci snuły się wspomnienia minionych dni. Raz po raz przypominała sobie chwilę oddania się Bogu i wybiegała myślą do Wiecznego Miasta, do stóp Namiestnika Chrystusowego. Cóż mu powie, jak mu przedstawi swoje gorące pragnienia i pracę, czy znajdzie kogoś, kto ułatwi jej uzyskanie audiencji?

W palcach przesuwała dyskretnie paciorki różańca i w ręce Maryi Wspomożycielki składała wszystko. Modlitwa wypełniała podróż, a w obcowaniu z Panem Jezusem godziny mijały jak jedna chwila.

Wreszcie zapowiedź konduktora, mijamy granicę Włoch, a później krótkie słowo, Wenecja. Przed oczyma naszych utrudzonych podróżniczek ukazało się wspaniałe miasto, słoneczna Wenecja, która znajdowała się na małych wysepkach, oblanych wodą.

Tu zatrzymały się na kilka godzin, by trochę odpocząć i zobaczyć miasto. Wąskimi uliczkami podążały do wspaniałej świątyni św. Marka, pod jej wysokimi sklepieniami zatopiły się w cichej adoracji, osłonięte od słońca i gwaru ulicznego.

Pokrzepione wyszły na Plac Świętego Marka, gdzie jak w mrowisku ruszały się główki spacerujących gołębi: jedne przeskakiwały z kamienia na kamień, inne siadały na ramionach przechodniów, a jeszcze inne stały w oczekiwaniu na kruszyny chleba.

Matka stanęła wśród nich i przypomniała sobie obrazek św. Franciszka z ptaszkami, serce uderzyło żywiej. Pochyliła się nad gromadką gołębi, które pierzchły natychmiast i żaden nie zbliżył się do niej. Ze smutkiem powiedziała do pani Łuczyckiej: niech pani patrzy, jak one ode mnie uciekają. Nie wiedziała zapewne o tym, że ptaszęta, instynktownie wyczuwając chorobę, rozwijającą się w jej organizmie, uciekały od niej.

Za chwilę zapomniała już o tym, przeglądając rozkłady jazdy i planując dalszą drogę. Zadecydowały, że wyjadą późnym wieczorem do Rzymu. Niebawem znalazły się na stacji i pociąg ruszył, unosząc zmęczone podróżniczki do Wiecznego Miasta: Rzymu.

Mijały senne godziny, powoli zbliżał się ciepły, majowy poranek. W wagonie ktoś powiedział: dojeżdżamy do Rzymu. Wszyscy skierowali się do okien. Matka Franciszka patrzyła w zadumie, przed jej oczyma w opalowej mgle majaczyła renesansowa kopuła Świętego Piotra, piętrzyła się nad miastem, wspierała niebo, a niebo było wciąż tak bardzo niebieskie.
Pociąg stanął, pasażerowie szybko opuszczali wagony. Matka razem ze Stefanią Łuczycką i Zofią Stawicką udała się do Sióstr Nazaretanek, gdzie miała zamieszkać na czas pobytu w Rzymie.

Zaraz po przyjeździe złożyła wizytę kardynałowi Albinowi Dunajewskiemu, przebywającemu chwilowo w Rzymie i prosiła go o poparcie przy załatwianiu spraw w kancelariach watykańskich. Kardynał przyjął ją życzliwie i obiecał poprzeć jej sprawę. Za jego staraniem uzyskała Matka pozwolenie na przechowywanie Najświętszego Sakramentu i uradowana czekała na wyznaczoną audiencję u Ojca świętego Leona XIII, która miała się odbyć we czwartek 31 maja 1894 roku.

Zanim jednak wszystkie formalności zostały załatwione, Matka Franciszka ze swymi towarzyszkami zwiedzała Rzym.

Bazylika św. Jana na Lateranie, Santa Maria Maggiore na Eskwilinie, Koloseum, Panteon zachwycały jej serce swym pięknem architektonicznym i bogactwem przeżyć, sięgających pierwszych wieków chrześcijaństwa. Nie mogło przecież być inaczej, bo stąpała każdego dnia po miejscach uświęconych życiem i męczeństwem pierwszych wyznawców Chrystusowych.

W przeddzień ogólnej audiencji poszła zwiedzić Bazylikę Świętego Piotra. Olbrzymia ta świątynia, o przestrzeni 15 tysięcy metrów kwadratowych, mogąca pomieścić 54 tysiące ludzi, przytłoczyła jej małość swoim ogromem. Stanęła przy wejściu i patrzyła. Patrzyła długo na rząd ogromnych kolumn, ozdobionych rzeźbami świętych założycieli zakonów, wspierających kasetonowe sklepienie głównej nawy. Idąc powoli w głąb bazyliki, wśród mnóstwa kolumn marmurowych, wśród złoceń, łuków, sklepień i kopuły, wśród obrazów, rzeźb, sarkofagów i pomników, wśród tego jedynego na świecie nagromadzenia wykwitu kultury Odrodzenia, wśród głębokiego wzruszenia religijnego, spostrzegła w bocznej nawie, przy Porta Santa, wspaniały posąg dwudziestopięcioletniego Michała Anioła - "Pietę".

Stanęła i długo patrzyła na dwie duże postacie: Matkę Bolesną i Jej Syna. Matka Bolesna, jakby zastygła w tej chwili w bólu, gdyż na kolanach trzyma ciężkie, martwe ciało Syna, zdjęte z krzyża. Naokoło niej skupiona cisza, Matce Franciszce zdaje się, że słyszy, jak serce Matki Bolesnej dygoce i jak drżącymi dłońmi tuli do siebie po raz ostatni umęczone ciało Syna. Długo stała Matka Maryla z oczyma utkwionymi w postać Matki Bolesnej, jak by chciała na zawsze wyryć w swym sercu Jej wielki ból.

Nazajutrz znalazła się tu znowu z pielgrzymką. Rozpoczęła się Msza św., celebrowana przez Ojca Świętego, klęcząc obok konfesji błagała o błogosławieństwo Boże przez pośrednictwo Jego Namiestnika i przyczynę Świętych Apostołów.

Po Mszy św., Jego Świątobliwość Leon XIII przyjął pielgrzymów na audiencji. Tłum przesuwał się powoli, podeszła i ona do stóp Namiestnika Chrystusowego, ucałowała stopy, a Ojciec Święty nakreślił nad nią znak krzyża i odeszła, by zrobić miejsce następnym pielgrzymom, ciągle myśląc o tym osobistym spotkaniu na prywatnej audiencji.

W ostatnich dniach oczekiwania na tę uroczystą chwilę wyjechała prawdopodobnie do Asyżu i do Monte Cassino, skąd przywiozła dla s. Benedykty Fertner grudkę ziemi z grobu św. Benedykta i pamiątkowy medal.

W przeddzień audiencji, 30 maja, poszła jeszcze zwiedzić katakumby, o których tak wiele słyszała i czytała. Dzień był wyjątkowo upalny, a w katakumbach było zimno. Dla osoby chorej na płuca i zmęczonej trudami podróży, to wystarczyło, aby się przeziębiła. Chodząc długimi korytarzami, nie myślała o tym, że chwilami dreszcz przenikał jej spocone ciało, zatopiona w modlitwie nie pamiętała o sobie.

Po południu przygotowała suknię wizytową, w której miała się udać na audiencję i poszła do fotografa, aby swoim córkom duchowym i rodzinie przywieźć miłą pamiątkę. Wieczorem tego dnia dostała silnej gorączki, a przybyły lekarz stwierdził zapalenie płuc.

Była to oktawa Bożego Ciała, Dobry Jezus zażądał od swej wybranki nowej ofiary. Oczekiwana audiencja nie doszła do skutku.

Matka Franciszka Maria na kilka tygodni uwięziona w łóżku, ze spokojem i miłością przyjmowała to nowe żądanie Boże. O jakże niezbadane są drogi Boże i jak bardzo doświadcza Pan swoich umiłowanych.

Od tej chwili coraz wyraźniej zarysowuje się na jej drodze cień krzyża, teraz spełni się jej pragnienie upodobniania się do Jezusa i to do tego Ukrzyżowanego, teraz stanie się prawdziwą ofiarą wynagradzającą cierpieniem zniewagi wyrządzane Bogu.

Wysłana z Rzymu depesza, przyniosła siostrom tę bolesną wiadomość, a serce ich napełniła smutkiem. Rozumiały dobrze, czym się może skończyć zapalenie płuc, przy tak wątłym, wyczerpanym i osłabionym organizmie Matki. Z całą ufnością rozpoczęły błagalne modły. Codziennie płynęły modlitwy, umartwienia i ofiary, łącząc się w jeden błagalny akord, o zdrowie Matki. Kilka sióstr złożyło Bogu w ofierze swoje życie za życie Matki i może dzięki temu Matka Franciszka odzyskała jeszcze siły, chociaż już na bardzo krótki czas.

Stefania Łuczycka ze swoją siostrzenicą otoczyły Matkę troskliwą opieką. Siostry Nazaretanki nie szczędziły niczego, co mogłoby przywrócić jej zdrowie, a s. Cecylia, nazaretanka, czuwała całymi dniami u wezgłowia chorej.

Po kilku tygodniach dano znać do Warszawy, Matka może już wracać.

Wyjechała więc s. Paula Aniela Pągowska do Wiednia na spotkanie i stamtąd zawiozła Matkę Franciszkę do Szczawnicy, gdzie przebywała do września.

Matka, wracając, była spokojna, choć nie osiągnęła celu swoich zabiegów. W duszy ciągle powtarzała, Bóg tak chciał.

Pełne bólu było powitanie Matki w Warszawie, po tak długiej i ciężkiej chorobie. Gruźlica płuc wycisnęła na jej twarzy swoje piętno. Zawsze szczupła, zeszczuplała jeszcze bardziej, na młodym jej obliczu malował się dziwny smutek, choć widoczne było zupełne zdanie się na Bożą wolę i wewnętrzna współpraca z łaską. Natura broniła się przed śmiercią, a wola naglona łaską z radością przyjmowała ten nowy krzyż.

Zdawała sobie sprawę, że chwila odejścia jest bliska, przy spotkaniu się z s. Honoratą Ludwiką Kolasińską powiedziała żartobliwie: "wróbel straci matkę".

Śmierć jednak nie mogła zamącić pokoju jej duszy, bo w całym swoim życiu tylko Boga szukała i czekała na ten moment, w którym Bóg ukaże się jej bez tajemnicy, takim, jakim jest.

za: K. Trela, Za wolność Kościoła. Sługa Boża Franciszka Maria Witkowska, Warszawa 2005.