XII. W cieniu krzyża

"Krew za krew, miłość za miłość, życie za życie" (Z notatnika rekolekcyjnego)

Zbliżał się powoli kres życia Matki Franciszki Marii, Pan Jezus przykuł ofiarę miłości wynagradzającej do krzyża cierpienia. Teraz nadszedł czas upału i spiekoty, trzeba udowodnić Bogu swoją miłość, oddać krew w gruźliczym krwotoku, a w końcu złożyć na ołtarzu ofiarnym swoje młode życie.

Nie będzie już działać i tworzyć, nie będzie pouczać i kierować, ale będzie cierpieć i miłować i w ten sposób kłaść mocne podwaliny Bożemu dziełu.

Musi pokazać swoim duchowym córkom, jak ma cierpieć i kochać w cierpieniu siostra Imienia Jezus jako ofiara wynagradzająca. Matka Franciszka wie o tym dobrze, że "krzyż to reguła, to księga życia, to droga jedynie pewna dla dusz, które świętości pragną. Wszelka droga do świętości, która nie prowadzi na Kalwarię, złudzeniem jest tylko", bo słyszała to nieraz z ust o. Honorata. Nie lęka się cierpień, upokorzeń, pokus, opuszczenia, które przytłaczają jej serce i otaczają cieniem jej duszę. Choroba, lęki wewnętrzne, przykrości od sióstr, trudności w Zgromadzeniu i opuszczenie wewnętrzne wypełniają dni tego ostatniego roku jej życia.

Mimo słabnących sił ufa w moc Bożą i oczekuje na Pana, przyjmując absolutnie wszystko, czego od niej żąda. To oddanie w cierpieniu jest koroną jej miłości, jest miłością ofiarującą Bogu bez zastrzeżeń całą jej istotę, wszystkie siły, całą działalność. To oddanie czyni z niej całopalną ofiarę dla uczczenia Boga w Eucharystii ukrytego i doprowadza jej duszę do świętości.

Rozumie ona dobrze, że nie można dążyć do nieba inną drogą, niż ta, którą przebył Jezus: drogą krzyżową.

Cierpiąc, ufa bezgranicznie Bożemu Sercu i wierzy, że cierpienie nie będzie ostatnim słowem w jej życiu, że uczestnicząc w męce Chrystusa, uczestniczyć będzie w Jego chwale.

Miłość jej stała się teraz współcierpiąca, współbolejąca, wynagradzająca. Wpatrzona w Najświętsze Oblicze krwią zbroczone, odnajduje radość w duszy i moc do wypełnienia tego nowego powołania. Musi się teraz oderwać nie tylko od własnych upodobań i umiłowań serca, ale od dzieła złożonego w jej słabe dłonie, musi zaufać jak matka, która zostawia niemowlęta, musi oderwać się od życia, bo "droga zjednoczenia opiera się na jednej niezbędnej rzeczy, to jest na umiejętność prawdziwego zaparcia, tak co do zmysłów, jak i co do ducha, na cierpieniu dla Chrystusa i unicestwieniu się we wszystkim", jak mówi św. Jan od Krzyża.

Z każdym dniem słabną jej siły fizyczne, a wzrasta miłość i oddanie się Bogu, bo "ścieżka sprawiedliwych jak jasna światłość wschodzi i rośnie aż do pełnego dnia" (Prz 4, 18).

Z początkiem grudnia 1894 r., Matka Franciszka nie mogła już wychodzić do kościoła, temperatura zmuszała ją do pozostawania coraz częściej w łóżku.

Siostra Paula, widząc poważny stan chorej, zawiadomiła o wszystkim o. Honorata, który jej zlecił specjalną opiekę nad Matką. Zabroniła więc siostrom stykać się z Matką, szczególnie młodym. Sama zajęła się interesami i kłopotami Zgromadzenia. Nie dopuszczała do łóżka Matki tych, które przychodziły z żalami i skargami. Chciała w ten sposób zapewnić jej spokój i przywrócić zdrowie.

Matka Franciszka z pełnym zaufaniem oddała w jej ręce sprawy Zgromadzenia i we wszystkim stosowała się do jej zaleceń, widząc w poleceniu o. Honorata Jezusową wolę.

Czasem jeszcze ta lub owa siostra mogła wejść na chwilę do pokoju chorej Matki, uzyskać radę czy pociechę. Były to dla sióstr chwile niezapomniane. Matka, będąc całkowicie zajęta Bogiem i w Bogu zatopiona, umiała w każdej okoliczności skierować myśl ku Niemu i wznieść duszę poszukującą pomocy do rzeczy nadprzyrodzonych, skierować jej uwagę na życie wewnętrzne i rozbudzić w sercu miłość ku Bogu.

Dusza jej porwana prądem miłości Bożej znikała coraz bardziej w Bogu. Modlitwa ogarniała jak płomień, całą jej istotę, spalając na kadzidło uwielbienia i wynagrodzenia wobec Majestatu Bożego.

Matka Franciszka modliła się nieustannie, każdym aktem wewnętrznym i każdą czynnością.
Głód duszy wzrastał i potęgował się z każdym dniem, Komunia św. była upragnioną chwilą, chciała się teraz naprawdę "zatopić, zagrzebać i pogrążyć" w Bogu na zawsze.

Siostry zabiegały o to usilnie, aby chora mogła mieć często Komunię św. Matka, choć gorąco pragnęła Komunii św., czasem jednak z miłości dla sióstr i z wielkiej troski o ich duchowe dobro, umiała się wyrzec tej niezbędnej pociechy duchowej. Wiedziała bowiem, że każdego wieczora musiały zamieniać pokoik na kaplicę, co wprowadzało w wieczorną ciszę wiele niepokoju, który utrudniał im obcowanie z Bogiem. Jej delikatna miłość umiała wszystko odgadnąć i zawsze wyjść naprzeciw potrzebom i troskom siostrzanym, kosztem własnego poświęcenia i zaparcia.

Dnia 10 grudnia s. Janina Mażan złożyła śluby wieczyste, Matka przyjmowała je, ale w sercu jej panował smutek, bo przeczuwała, że ta siostra nie wytrwa, szukając siebie, a nie Boga w życiu zakonnym.

Dni Adwentu mijały szybko, Matka razem z siostrami przygotowywała się do świąt Bożego Narodzenia. Oczekiwanie na Zbawiciela potęgowało w jej duszy tęsknotę za niebem, o, jak bardzo pragnęła połączyć się z Nim na zawsze.

Na kilka dni przed świętami lekarz orzekł, że stan chorej jest poważny i jedynie pobyt w Zakopanem może przywrócić jej zdrowie. Święta spędziła jeszcze razem z siostrami, była obecna przy stole wigilijnym, w kaplicy w czasie Mszy św., którą odprawiał ks. Zygmunt Mścichowski i na adoracji u żłóbka. Były to pierwsze święta z Panem Jezusem obecnym pod postaciami sakramentalnymi w maleńkim tabernakulum domowej kapliczki. Radość napełniała serca wszystkich sióstr, a kolędy, jako hymn miłości, płynął do Pana Zastępów, który tak umiłował świat, że Syna swego jedynego dał.

Zaraz po Bożym Narodzeniu Matka, razem z s. Paulą wyjechała do Zakopanego. Przed wyjazdem została odprawiona Msza św., w czasie której kapłan rozdał siostrom Komunię św. Tabernakulum zostało puste, ponieważ Matka obawiała się pozostawić w domu Sanctissimum, gdzie były same młode siostry.

 Siostry były podwójnie osierocone, boleśnie odczuły tę pustkę. Dotąd obecność Matki, czasem krótka rozmowa, dodawały im otuchy, radowały serce i zachęcały do pracy dla Jezusa. Obecnie choroba i wyjazd Matki oraz niebezpieczeństwo śmierci tej ukochanej istoty przepełniały lękiem ich serca, w całym Zgromadzeniu rosło przygnębienie, choć ufność ani na chwilę nie opuszczała tych ofiarnych serc.

Popłynęły znowu modlitwy, umartwienia i ofiary do majestatu Bożego, aby wybłagać zdrowie dla Matki. Inne jednak były miłosierne zamiary Boże. Ofiarne życie Matki mimo wszelkich zabiegów powoli gasło. Początkowo błysnął promyk nadziei, ostre, górskie powietrze na chwilę rozbudziło jeszcze ten młody organizm. Matka zaczęła chodzić i sama wierzyła w swoje wyzdrowienie. Patrząc codziennie na wspaniałą panoramę szczytów górskich, błyszczących w słońcu, wybiegała myślą do Boga i tam u Jego stóp trwała w skupieniu i kornej adoracji. Pamiętała także każdego dnia o swojej osieroconej gromadce, polecała ją z całym zapałem miłującego serca Bożemu Sercu. Dla niej też zrobiła zdjęcie razem z s. Paulą, by choć w ten sposób okazać tej gromadce swe macierzyńskie serce.

Była spokojna i nie przeczuwała, że Pan Jezus zażąda od niej, w tych dniach cierpienia i oddalenia od sióstr i bliskich, jeszcze jednej bolesnej ofiary.

Do Nowego Miasta n. Pilicą, na ręce Matki M. Elżbiety, przyszedł list od rodziny Matki Franciszki Marii z zawiadomieniem, że p. Jadwiga Witkowska, jej matka, zmarła 16 lutego 1895 r. Matka Elżbieta wiedziała o ciężkim stanie chorej Maryli i przeczuwała, że ta wiadomość ją dobije, nie mogła jednak nie donieść jej o tym.

Wiadomość o śmierci matki boleśnie dotknęła serce Marii Witkowskiej. Kochała ona bardzo swoich rodziców, szczególnie matkę, która rozumiała ją dobrze i zawsze umiała ją wesprzeć i pocieszyć.

Ta bolesna strata wywołała silny krwotok, który był zapowiedzią bliskiego końca. Matka Franciszka, patrząc na skrwawioną chustę, wiedziała, że jest to znak jej Boskiego Oblubieńca, który wkrótce przybędzie. Osłabła jeszcze bardziej i wszystkie zabiegi razem z kuracją poszły na marne, choroba wyniszczyła powoli ten wątły organizm.

W takim stanie o wyjeździe na pogrzeb do Starego Sioła nie mogło być mowy, jeszcze jedna kropla goryczy do kielicha cierpienia.

Franciszka Maria Witkowska, choć bardzo bolała, zdana była zupełnie na miłosierną wolę Jezusową. Ze łzami w oczach i z bólem w sercu wielbiła niezbadane wyroki Boże, oddając Jezusowi to, co miała na ziemi najdroższego - matkę.

Po tym krwotoku lekarz nie robił już nadziei. Wiedziała, że lampka jej życia dogasa, że Jezus jest już w drzwiach. Tęsknota za niebem rosła z każdym dniem, choć czasem lęk przed śmiercią mącił jej na chwilę pokój.Serce rwało się do Jezusa, a młode jej ciało pragnęło żyć. Często powtarzała strofę ulubionego wiersza: 

"Jam kwiat więdnący na życia łodydze,
Weź mnie do Siebie, bom już pójść stąd gotów. 
Dość mi obłędów, które w koło widzę,
Dość mi już własnych upadków i wzlotów.
Weź mnie na ciszy łono wiekuiste,
Weź mnie do Siebie, bom już iść stąd gotów, 
Chryste, o Chryste!"

W takim usposobieniu powróciła do Warszawy, tu nie opuszczając łóżka interesowała się życiem swej duchowej rodziny i wszystkie ważniejsze sprawy sama rozstrzygała.

W tym czasie po raz pierwszy przyjechała do Warszawy p. Oktawia Witkowska, rodzona siostra Matki Maryli, aby ją odwiedzić w chorobie i pocieszyć po stracie Matki. Opowiedziała jej wszystkie szczegóły z ostatnich chwil życia ukochanej Matki i o pogrzebie. Uspokoiła zbolałe jej serce przypomnieniem dni radosnego dzieciństwa i chwil pierwszej gorliwości oraz przekazała jej ostatnie błogosławieństwo matki.

Matka Franciszka Maria ucieszyła się jej obecnością, była to ostatnia chwila radości przed dniami cierpienia i osamotnienia. Teraz do cierpienia fizycznego dołączyło się bolesne cierpienie moralne. Bardzo wiele kłopotliwych spraw w Zgromadzeniu było wielką udręką dla chorej Matki. Dom w Wilnie chylił się ku upadkowi. Siostra Emilia Sienkiewicz, nie zwracając bacznej uwagi na franciszkańskie ubóstwo, zniechęciła przychylnych księży, narobiła długów i trzeba było dom zamknąć, a ona sama wystąpiła. Był to wielki ból dla serca umierającej Założycielki, która tak bardzo kochała ubóstwo i przestrzegała jego wymagań w życiu osobistym i w życiu Zgromadzenia.

Wkrótce wyłoniła się sprawa domu w Łodzi i w Szawlach - nowa troska. Warunki bardzo trudne, siostry przymierające głodem, trzeba dom zamknąć albo warunki zmienić. Surowe rządy s. Pauli Anieli Pągowskiej, która jeszcze za życia Matki Założycielki ujęła wszystko w swoje ręce, wywołały wśród sióstr rozgoryczenie. Niektóre siostry nie mogły się pogodzić z tym, że s. Paula nie dopuszczała nikogo do Matki. Rosło z tego powodu niezadowolenie, a nawet szemranie. Były i takie siostry słabego ducha, które oznajmiły, że z chwilą śmierci Matki Franciszki Marii opuszczą Zgromadzenie. Był to najboleśniejszy krzyż dla Matki, która widziała to wszystko i bolała nad tym bardzo. Tak gorąco wtedy prosiła, aby były jedno w miłości i we wszystkim kierowały się duchem wiary i miłości.

Była to próba dla całego Zgromadzenia, jednostki słabe i nieodpowiednie musiały z konieczności opuścić tę rodzinę zakonną, aby pozostało dobre ziarno, z którego wyrośnie nowe pokolenie gorliwych sióstr Imienia Jezus.

Paula z Honoratą same nad wszystkim radziły, byle tylko oszczędzić cierpienia umierającej Matce, która przyciśnięta chorobą, jeszcze więcej cierpiała duchowo.

Składała wtedy Bogu ofiarę z cierpień i swego życia, błagając Boga o miłość i wytrwanie dla swych duchowych dzieci. Stan był coraz cięższy, lekarze nie robili już żadnych nadziei, chwila odejścia zbliżała się z każdym dniem.

Siostra Paula z s. Honoratą pragnęły zapewnić Matce Franciszce spokój i ciszę na te ostatnie dni ziemskiej wędrówki. I kiedy Matka M. Elżbieta wyjechała na kurację do Krynicy, prosiły o. Honorata, aby pozwolił zająć jej mieszkanie i przewieźć tam chorą Matkę Franciszkę. W Nowym Mieście pozostawała pod opieką s. Pauli i s. Salomei Świderskiej. Była już bardzo słaba, tak, że sama nie mogła chodzić do kościoła, więc s. Salomea woziła ją czasem w fotelu na kółkach, aby w ten sposób ułatwić jej słuchanie Mszy św. i przyjęcie Komunii św. oraz spowiedź u o. Honorata. Pan Jezus dał jej na tę ostatnią walkę duchową pomoc i pociechę w kierownictwie o. Honorata, który przygotował ją na ten wielki i jedyny moment w życiu człowieka.

Mimo ciężkiego stanu rozpoczęła pod jego kierunkiem ostatnie rekolekcje w swoim życiu. O. Honorat, chociaż nigdy za furtę nie wychodził, tym razem odstąpił od swego surowego zwyczaju i odwiedził Matkę kilka razy. W czasie tych odwiedzin spowiadał ją pouczał, pocieszał i uspokajał, wyjaśniając różne sprawy, uciszał jej obawy i niepokoje sumienia, pobudzał do bezgranicznej ufności we wszystkich sprawach. Matka Franciszka Maria cierpiała wtedy bardzo i fizycznie i duchowo. Różnego rodzaju skrupuły i wątpliwości dręczyły jej duszę. Im koniec był bliższy, tym wewnętrzna walka była trudniejsza. Raz po spowiedzi w zakrystii zapytała o. Honorata: "Czy Ojcu nie żal, że ja umieram". Na co Ojciec z całym spokojem i miłością odpowiedział jej: "Moje dziecko, czyżbym ci nieba żałował". Lęk przed śmiercią obawa przed sprawiedliwością boską i to przykre pytanie, czy Bóg chciał od niej tego poświęcenia, były zwykłymi pokusami, które męczyły jej zbolałą duszę, czasem jakby zapominała o niepojętej miłości i dobroci Bożej i o Jego nieskończonym miłosierdziu, powtarzając więcej sercem niż ustami:

"Chwytam się Ciebie rękami drżącymi,
Nie daj mi zginąć w ciemnościach bezbrzeżnych; 
Prochem jest ziemia, a jam prochem ziemi,
Lecz mnie nie strząsaj z bieli szat swych śnieżnych. 
Stwórz we wnętrznościach moich serce czyste,
Nie daj mi zginąć w ciemnościach bezbrzeżnych, 
Chryste, o Chryste!".

Po chwilach takiej udręki wracał pokój i w duszy jej panowała radość oraz umiłowanie Bożej woli. W tej walce sprawdziły się słowa Pisma świętego: "A iżeś był przyjemny Bogu, potrzeba było, aby cię pokusa doświadczyła" (Tb 12, 13), "bo gdy będziesz doświadczony, weźmiesz koronę życia" (Jk 1, 12).

"Ta obawa śmierci - jak pisze Dom Columba Marmion - przynosi chwałę Bogu, a jeśli towarzyszy jej nadzieja, przynosi jeszcze więcej chwały Bogu. I często ci, którzy w życiu najwięcej obawiali się śmierci, nie odczują obawy, gdy śmierć nadejdzie".

Tak i Matka Maria Witkowska lękała się śmierci w czasie choroby, ale w jej momencie bez lęku oddała swą duszę Bogu. Na jej obawy dotyczące powołania o. Honorat taką dał jej odpowiedź: "ułożona przez ciebie litania do Matki Boskiej Wspomożycielki Wiernych jest najlepszym dowodem, iż wolą Bożą było, abyś założyła to zgromadzenie, którego zadanie tak dobrze zrozumiałaś".

W czasie pobytu w Nowym Mieście n. Pilicą odwiedzała ją często Matka Róża Aniela Godecka, chwile rozmowy z tą pokrewną jej duszą były wytchnieniem i radością. Wspomnienie wspólnie przeżytych chwil napełniało jej duszę otuchą. Przed wyjazdem do leśniczówki w Bujałach, w majątku państwa Jakobsonów, żegnając Matkę Różę Anielę Godecką, powiedziała: "Niech bliźniaczek najdroższy powie Ojcu, że ufam całą duszą Sercu Jezusowemu, że mi moje przekroczenia przebaczy, bo ja zawsze chciałam robić to, co się Jemu podoba i zawsze bałam się Go obrazić".

Matka Róża spełniła jej życzenie i powiedziała Ojcu, który jej rzekł: "naturalnie, że Pan Jezus przebaczył jej wszystko, bo to święte dziecko".

Matka Franciszka pozostała do końca dzieckiem, miała bowiem wiarę i ufność dziecka. Ta jej wewnętrzna postawa ujawniała się na zewnątrz w obcowaniu z innymi. Matka Róża Godecka uważała ją zawsze za rozpieszczone dziecko, którego myśli nie można brać poważnie, niemniej jednak ceniła ją bardzo i kochała za jej wielką i prostą miłość Boga Eucharystycznego i za jej apostolski zapał.

W leśniczówce pozostawała Matka Franciszka przez kilka tygodni razem z s. Salomeą Rozalią Świderską i s. Paulą.

W sierpniu przyjechały do Nowego Miasta n. Pilicą na rekolekcje s. Leontyna (Helena Gałecka) i s. Rufina (Katarzyna Stankowicz). Skoro tylko ukończyły ćwiczenia ośmiodniowe, pobiegły do leśniczówki, aby odwiedzić chorą Matkę, poprosić ją o błogosławieństwo i usłyszeć od niej kilka słów zachęty na dalszą drogę życia zakonnego. Matka przyjęła je serdecznie. S. Rufina, wchodząc do pokoju Matki, widząc jej mizerną twarz, zaczęła płakać, Matka jak zwykle nie pozwoliła jej rozczulać się nad sobą i powiedziała: "Jeżeli będziesz płakać, nie będę z tobą rozmawiać". Musiała więc wyjść w nieutulonym żalu. W kilka minut później s. Paula wywiozła Matkę do lasku - wtedy s. Rufina skorzystała z okazji i z wypogodzonym obliczem zbliżyła się do niej. Potoczyła się serdeczna rozmowa, s. Rufina z prostotą przyznawała się do swoich wad, mówiła o trudnościach. Matka słuchała, a w końcu wzięła ją za rękę i powiedziała: "dusza twoja już nie taka" - a dalej: "listów nie czytam, bo mi nie wolno, opowiadaj nowinki".

Interesowała się wszystkim jak matka, co dotyczyło jej ukochanych dzieci. Chociaż sama była ciężko chora, więcej myślała o nich nizli o sobie. Zawsze szukała dobra ich dusz, odsuwając na bok nawet najmniejsze upodobania i skłonności naturalne. Siostra Rufina opowiadała o Libawie i Szawlach, ciesząc się, że s. Serafia Adela Rosolińska pojedzie do Libawy i będzie jej przełożoną. Skoro tylko Matka zauważyła u niej naturalne przywiązanie, powiedziała krótko: "ty będziesz starszą, a s. Serafia pracownią kierować będzie". Na prośby i przedstawione racje z bólem rzekła: "tak, były takie, co się gorąco wypraszały od przełożeństwa, a kiedy przestały nimi być, wówczas się buntowały".

Mimo swego młodego wieku była roztropna i znała dusze ludzkie, umiała również wskazać im prawdziwą drogę zaparcia i poświęcenia. Rozmowa dobiegała końca, Matka poleciła s. Rufinie, aby poprosiła ks. Edwarda Roppa o modlitwę. Teraz dopiero skierowała jej uwagę na swój poważny stan, zapadło głuche milczenie, za chwilę s. Rufina chcąc pocieszyć Matkę, a sobie zrobić nadzieję, powiedziała: "Przecież Pan Jezus może uczynić cud i uzdrowić nam Mateczkę", tak, to prawda, rzekła Matka, i uśmiechając się zaprzeczyła: "Pan Jezus prędzej biegnie do duszy niż do ciała". S. Rufina nie mogła już nic na to powiedzieć i żegnając Matkę, zapewniała ją jeszcze, że pozostanie wierna swemu powołaniu. Twarz Matki rozjaśniła się, podniosła swoją rękę i pobłogosławiła jej, mówiąc: "są siostry, które mi tak powiedziały, że w razie mojej śmierci opuszczą zgromadzenie, mniemając, że mi tym przyjemność zrobią - przeciwnie boleść, a ty swoim zapewnieniem sprawiłaś mi wielką radość, bądź wierną, niech ci Pan Jezus błogosławi".

Była prawdziwą matką duchową i wszystkie swoje córki kochała nadprzyrodzoną miłością, dlatego tak bardzo bolała, widząc w ich sercach ziemską i naturalną miłość, brak prawdziwego oddania się Bogu, opartego na głębokiej wierze, miłości i ufności, która może wszystko przetrwać, bo nie ufa tylko człowiekowi. W czasie pobytu w Bujałach odwiedziła ją Maria Górska, którą o. Honorat bardzo o to prosił. Matka Maryla była tego dnia bardziej przygnębiona niż zwykle, bo dusza jej pogrążona była w ciemności. Przy pożegnaniu pani Górska poprosiła ją do siebie, a przyjechawszy do Nowego Miasta n. Pilicą, zdała sprawę o. Honoratowi, który jej bardzo serdecznie dziękował za podjęty trud, mówiąc: "nie zapomnę ci tego dobrodziejstwa aż do śmierci".

Matka Franciszka skorzystała z zaproszenia i spędziła u p. Marii Górskiej około dwa tygodnie, a pod koniec sierpnia wróciła do Warszawy na ul. Bracką 10, gdzie siostry przeprowadziły się jeszcze w lipcu, ponieważ właścicielka domu z ul. Nowogrodzkiej 21 wymówiła im mieszkanie, obawiając się, że Schronienie dla Ubogich Szwaczek z chwilą śmierci p. Marii Witkowskiej upadnie.

Matka była tak osłabiona, że o własnych siłach nie mogła wejść do mieszkania, więc siostry wniosły ją na fotelu. Kilka dni pozostawała w łóżku, w niedzielę s. Paula, chcąc pokazać jej to nowe mieszkanie, musiała obwozić Matkę na wózku fotelowym. Siostry czekały na tę chwilę, aby zobaczyć Matkę chociaż z daleka, bo zbliżyć się nie mogły, gdyż s. Paula zabroniła im podchodzić do Matki.

Tylko dwie próbantki: s. Cecylia Górnicka i s. Amata Keller mogły się zbliżyć, przywitać Matkę i poprosić ją o błogosławieństwo na rozpoczęcie życia zakonnego.

Dnia 30 sierpnia s. Rufina złożyła śluby roczne, Matka leżąc w łóżku, włożyła jej krzyż i pobłogosławiła, następnie omówiła z nią sprawę domu w Szawlach i wysłała w drogę.

W kilka dni później, w godzinach popołudniowych, przyszedł z wizytą bp Kazimierz Ruszkiewicz. Matka Franciszka Maria odbyła u niego spowiedź, uzyskując pomoc i pociechę w cierpieniu. Biskup umocnił ją swoją radą i błogosławieństwem na te ostatnie dni ziemskiej wędrówki.

Choć w gronie sióstr czuła się dobrze, mając przy sobie bliskie i kochające serca, to jednak stan zdrowia z każdym dniem się pogarszał, w ciasnym mieszkaniu dużego miasta nie miała czym oddychać. Siostra Paula, widząc jej wielkie cierpienie, wynajęła mieszkanie w Otwocku i tam postanowiła wywieźć chorą Matkę Franciszkę, sądząc, że leśne powietrze złagodzi jej ból i ułatwi oddychanie.

Była to dla Matki ostatnia podróż na ziemi, z której już nie miała powrócić. Pan Jezus chciał, aby ofiara miłości wynagradzającej pozostawała w osamotnieniu i tak oddała swą duszę w ręce Ojca.

za: K. Trela, Za wolność Kościoła. Sługa Boża Franciszka Maria Witkowska, Warszawa 2005.